2008-03-16  

Wilkowice - szczęście utracone


Parafraza Mickiewiczowskiego opisu gospodarstwa z "Pana Tadeusza" autorstwa Wiesława Bogusławskiego

  

    Chcę przenieść nasze dusze utrapione
    Do tego małego lasku, na te łąki zielone
    Szeroko nad polskim Nilem rozciągnione.
    Do tych pól malowanych zbożem rozmaitym
    Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem.
    Gdzie bursztynowa ognicha i gryka jak śnieg biała,
    Gdzie panieńskim rumieńcem koniczyna pała.
    Bo tu, właśnie tu, nasza pamięć na zawsze ostała.


Mój bratanek, gorliwy tropiciel koligacji i więzi rodzinnych, zapytał mnie kiedyś: „Stryju powiedz mi dlaczego Wilkowice w waszym pokoleniu są obdarzane tak nie budzącym wątpliwości niekwestionowanym sentymentem. Ja tam byłem, wszystko widziałem i tak naprawdę nie znajduję na to żadnej sensownej odpowiedzi”.

I rzeczywiście, odpowiedź na to proste pytanie nie jest prosta i nie tylko dlatego, że dziś jest to kompletna ruina, ale i dlatego że nawet w największym rozkwicie nie była to perła w koronie II Rzeczypospolitej.

 Dom - stan obecny     

Fot.Barbara Thun

 

Nie było więc prostej odpowiedzi, ale zobowiązałem się tę kwestię przemyśleć i sformułować sensowną odpowiedź .
Wilkowice to mały majątek ziemski położony w Ziemi Łęczyckiej przy drodze z Poddębic do Łęczycy. Dla uwypuklenia atmosfery tamtych czasów o drodze tej, czyli szosie słów kilka. Szosa ta (w gwarze ludowej szos a nie szosa) to droga o nawierzchni utwardzonej kamieniem łupanym przysypanym piaskiem ubijanym monstrualnym wałem żelaznym. Wzdłuż szosy usypane były kupki kamienia polnego i piasku służące do stałej konserwacji szosy. Konserwację przeprowadzali kamieniarze-dróżnicy, którym przypisane były do konserwacji odpowiednie odcinki szosy, i których zawsze spotykało się przy kupce kamieni tłukących je małym młotkiem na drobny tłuczeń służący do naprawy szosy. Pracę tę wykonywali chyba sumienniej niż dzisiejsze firmy remontu dróg wyposażone w specjalistyczny sprzęt budowlany. Kupki kamieni i piasku stanowiły poważne zagrożenie w nocy. Furman oświetlony reflektorami nadjeżdżającego samochodu, chcąc jak najbardziej ustąpić miejsca, często wjeżdżał na taką kupkę kamieni lub piasku doprowadzając do wywrotki pojazdu. Zagrożenie to potęgowały konie które nie przyzwyczajone do takich nie codziennych zjawisk często rzucały się w bok powodując wywrotki. Są to zjawiska znane nam z autopsji. Istotną właściwością opisywanych szos są też tumany kurzu wzniecane przejeżdżającymi samochodami. Szczęściem widywane one były na drogach tak często jak dzisiaj pojazdy konne na drogach wojewódzkich. Jedźmy jednak tą drogą z Poddębic do Wilkowic. W odległości około 4km po lewej stronie spotykamy las, a właściwie mały lasek, sadzony po wyrębie starego lasu w latach dwudziestych ub. wieku przez naszego Ojca, świeżo upieczonego adepta szkoły rolniczej w Cieszynie. Drzewa tego lasku liczą więc sobie około 80 lat. Można więc powiedzieć że rosły razem z nami. Po prawej stronie kilkadziesiąt brzózek, a za nimi niewielki klin ziemi majątkowej, nie wiem dlaczego wysranówkiem zwany. Dalej wzdłuż szosy po prawej stronie wieś Wilkowice, której gospodarstwa powstały prawdopodobnie z nadań serwitutowych. Po lewej zaś stronie drogi, od lasu począwszy to już pola majątkowe. Jadąc do "dworu" trzeba było z szosy skręcić w wąską polną dróżkę biegnąca prostopadle na duży drewniany krzyż stojący po środku pól majątkowych. Przy krzyżu należało skręcić w prawo, w szeroką polną drogę, bardzo piaszczystą, na której trzeba było wstrzymać konie do jazdy stępa, by ich nie zamęczyć. Tą piaszczystą drogą dojeżdżało się do sadu warzywno-owocowego, przy którym trzeba było skręcić w lewo w drogę wysadzaną akacjami, na której można było ruszyć ostrym kłusem i przez bramę podwórzową zajechać z fasonem przed dworski ganek podwórzowy, przed który zawsze podjeżdżali domownicy i przypadkowi goście, natomiast proszeni i oczekiwani goście przyjeżdżali zawsze podjazdem przez bramę ogrodową przed ganek frontowy, który na okoliczność ważnych uroczystości rodzinnych był przystrajany girlandami, i na którym gospodarze oczekiwali gości. Podjechaliśmy więc przed „dwór”, określenie to trochę na wyrost, bowiem był to tylko dosyć rozległy, prosty dom mieszkalny, którego wyróżnikiem były dwa ganki [ogrodowy i podwórzowy], oraz trójkątne gzymsy nad drzwiami i oknami, wsparte na gzymsach przyokiennych symbolizujących kolumienki. Wnętrze budynku było też proste i raczej ubogie, daleko odbiegające od opisywanego przez Urbańskiego dworu dziadków naszej Mamy w Rześniówce, który zrównano z ziemią na Wołyniu w czasie pożogi rewolucyjnej. Wejście główne od ogrodu wprowadzało do rozległego przedpokoju z którego drzwi prowadziły bezpośrednio do salonu i dalej do pokoju Babci, jedynych pomieszczeń wyposażonych w ładne posadzki dębowe. W salonie wielki fortepian [wielki chyba dlatego, że salon był mały i ja też, ale dla mnie był on wielki], nieduży stół fornirowany z giętymi nogami, stoliki składane do kart, kanapa i fotele obite nie skóra kordubańską, tylko brzydkim czerwonym pluszem, jednak troskliwie chronionym białymi pokrowcami, zdejmowanymi tylko w czasie świąt i przyjazdu gości. W salonie stawiano na Boże Narodzenie choinkę, która choć zawsze była do samego sufitu, nigdy nie była takiej wysokości jakiej chcieliśmy. Miała być taka jak olbrzymie świerki w lesie gostkowskim. Drugie drzwi z przedpokoju prowadziły do pokoju jadalnego z ciemnymi tapetami w duże granatowo-fioletowe liście ze złoconymi ozdobami. Na ścianach nie było portretów rodzinnych, ani zbroi, ani też talerzy z koreckiej czy nieborowskiej porcelany, tylko duży bijący zegar ścienny z wahadłem, jelenie rogi i wypchane bażanty. Po środku duży, chyba 24 osobowy stół dębowy z nogami na mosiężnych kołach, a w rogu olbrzymi kredens pełen ładnej zastawy stołowej, wśród której w mojej pamięci wyróżniają się srebrne koziołki pod sztućce. Elementem charakterystycznym jadalni był piec z wkomponowanym podgrzewanym siedziskiem, z którego w zasadzie korzystała Babcia, ale nie tylko, wszyscy lubili się tam podgrzewać. Z jadalni wchodziło się do pokoju naszych Rodziców, centrum ciepła, radości i miłości. Pokój ten urządzony był niewątpliwie według gustu naszej Mamy, charakteryzujący się tym co miały wszystkie późniejsze mieszkania. Tu zawsze chciało się być jak najdłużej. W pokoju tym był komplet sypialny zakupiony do pierwszego ich mieszkania w Łęczycy, którego elementy towarzyszyły Im aż do śmierci w tułaczce po PRL-u. Dwa solidne łóżka złączone razem, przykryte koronkową narzutą na różowej atłasowej podpince, duża szafa trójdrzwiowa z kryształowym lustrem, toaletka z trzema lustrami i licznymi drobiazgami, no i rozległa umywalnia z lustrem kryształowym i blatem z różowego marmuru, na którym stała porcelanowa miednica i porcelanowy dzban z wodą. Pod łóżkami też porcelanowe naczynia, gdyż wodociągu i kanalizacji w tym „dworze” nie było. W rogu pokoju, ukosem do ściany stała wąska leżanka przykryta obfitą narzutą kładąca się na podłogę i mały bardzo wygodny fotelik chipendelowski w stylu późnego rokoko, a na ścianach liczne makatki, gobelinki i obrazki uzupełniały swoistą maminą atmosferę. Większość tego wyposażenia dziwnym trafem przetrwała do dzisiaj i stanowi sentymentalną ozdobę mieszkania mojego Brata w Ostródzie. Z pokoju sypialnego było wyjście na korytarz łączący ganek podwórzowy z frontowym przedpokojem. Z korytarza tego było wejście do kuchni w piwnicy, oraz schody na górę do naszego pokoju dziecinnego, do pokoju gościnnego i na obszerne strychy, które jak w każdym domu stanowiły suszarnię bielizny i składnicę wszelkiego rodzaju rupieci wśród których wszystko zawsze można było znaleźć. Przy wejściu z ganku podwórzowego po prawej stronie była kancelaria z wzorowo zaprowadzoną przez stryjka Władka z księgowością, której układ był wysoko oceniany przez biegłych księgowych przeprowadzających bilanse roczne majątku i która w niezmienionej formie przetrwała do wojny. Kancelaria ta oczywiście była wyposażona w komputer osobisty pana domu tj. w duże drewniane liczydło, które w przerwach obliczeniowych służyło mojemu braciszkowi do wożenia mnie po całym mieszkaniu. W kancelarii przyjmowane były raporty dzienne, ale najczęściej przebywał tam pan Jan, osoba zagadkowa; stary, chudy z sumiastymi wąsami, z kieszonkowym zegarkiem na złotej dewizce, którego często używał by stwierdzić jak daleko jeszcze do dzwonka i do rytualnego posiłku. Nie wiadomo co robił. Zawsze krążył między oborą, kancelarią i spichlerzem wykonując formalnie różne pomocnicze czynności z których wywiązywał się w sposób mało zadawalający naszego Ojca zarządzającego majątkiem. Pan Jan podobno miał rodzinę, ale nikt jej nigdy nie widział. Raz w roku wyjeżdżał, ale nie do rodziny, tylko na kampanię cukrowniczą w Leśmierzu, by zarobić na osobiste wydatki, po czym wracał i był, po prostu był od zawsze i na zawsze. Wilkowic nie byłoby bez p. Jana i p. Jana nie byłoby bez Wilkowic. Takie jest moje wyobrażenie o p. Janie.
Wróćmy jeszcze na chwilę do "dworu”. Między kancelarią a przedpokojem był gabinet gospodarza domu, w którym załatwiane były majątkowe transakcje handlowe. Gabinet ten, poza przechowywaniem dubeltówek nie pozostawił w mojej pamięci nic specjalnego, nawet nie wiem jak był umeblowany, za to świetnie pamiętam piwnice w których zlokalizowana była kuchnia i obszerne spiżarnie. W kuchni panowała b. ładna służąca, która na przyjęcia gości była ubierana w odświętny strój ludowy. W spiżarni zaś niepodzielnie panowały wspaniałe zapachy peklowanego mięsa, suszonych kiełbas, wędzonych szynek, kiszonej kapusty i ogórków, oraz jabłek układanych pojedynczo na szerokich półkach. Zapachy to były niesamowite a trwałość ich funkcjonuje do dziś, czyli już ponad sześćdziesiąt lat. Kilka uwag jeszcze o wyposażeniu „dworu”, tj. o oświetleniu, kanalizacji i ogrzewaniu . Oświetlenie przed I wojną światową było elektryczne, zasilane ze młyna, który jednak spłonął i w 20-leciu II Rzeczypospolitej nie został odbudowany, a we „dworze" i w zabudowaniach gospodarczych panowały relikty ówczesnej techniki oświetleniowej: lampy z emaliowanymi odbłyśnikami i przewody prowadzone na izolatorach wsporczych. Pomieszczenia więc były oświetlane lampami naftowymi, których moc [efekt świetlny] określano numerami; im wyższy numer tym większa lampa. Do piątki obowiązywały knoty płaskie a powyżej cylindryczne, które były używane do lamp ozdobnych do żyrandoli w salonie, czy w jadalni. Codzienna obróbka lamp miała swoją ceremonię, której patronowała osobiście Babcia. Klosze musiały być czyste i lampy nie mogły filować. Drugą codzienną ceremonią, której patronowała Babcia, to było robienie z p. Janem papierosów, tj. nabijanie tytoniem gilz. Czynność tę w czasie okupacji przejął Zbysio, ale tylko do czasu kiedy do papierosów przygotowywanych kochanej Babuni powpychał kapiszony których wybuchy powodowały palpitacje Jej serca. Następna „dworska” infrastruktura to ogrzewanie i kanalizacja. Ogrzewanie było oczywiście piecowe opalane wyłącznie torfem, gdyż węgiel był zarezerwowany wyłącznie do lokomobili w czasie młocki. Kanalizację zaś stanowiła alejka wysadzana bzami do odległego o 50m. ula lub jak kto woli sławojki.[sławojka pochodzi od nazwiska przedwojennego premiera Sławoja Składkowskiego, który nakazał budowę tych obiektów przy każdym gospodarstwie]. Użytkownicy tego traktu komunikacyjnego charakterystycznie zacierali kawałki papieru gazetowego, by zmiękczyć jego fakturę. Takie to były realia życia „dworskiego” w Wilkowicach.
Ale przejdźmy teraz do dalszych kręgów życia „dworskiego”. Dom otaczał ogród warzywny i kwiatowy, który był królestwem naszej Mamy kierującej pracą kulawego ogrodnika Antoniego. Antoni to też bardzo ważna osoba, prawie tak jak p. Jan, tylko, że p. Jan był zausznikiem Babci i przeważnie robił nie tak jak trzeba, zaś Antoni był zausznikiem naszej Mamy i zawsze był doskonały, nie tylko w ogrodzie. Był prawą ręką Mamy przy świniobiciu i przy wielu innych zadaniach specjalnych, takich jak n.p. robienie nam łuków. W ogrodzie była urocza altanka w krzakach bzu oraz boiska do siatkówki i do krokieta, bardzo intensywnie wykorzystywane w czasie ferii letnich kiedy dom był wypełniony letnikami, którzy nie wiadomo dlaczego nie jeździli w góry ani nad morze, tylko do Wilkowic. W sadzie i ogrodzie warzywnym uprawiane były wszystkie chyba owoce i warzywa jakie można było uprawiać w naszym klimacie, z tak rzadko uprawianymi szparagami i melonami na czele. Szparagi i truskawki w czasie ich zbiorów były wysyłane codziennie na dworzec kolejowy i dalej pod osłoną chłodów nocnych koleją do Gdyni. Szparagi po sezonie ich zbiorów wyrastały na ponad metrowe bardzo delikatne, miękkie krzaki, które były terenem wspaniałych zabaw. Tuż przed wojną, staraniem naszej Mamy, wśród krzaków bzu usypano niewielki kopczyk, na którym ustawiono figurkę Matki Boskiej Loretańskiej mającej otoczyć opieką to gniazdo rodzinne.
Z ogrodu udajmy się w podwórze, gdzie przed wjazdem, po lewej stronie, na wielkiej starej dzikiej gruszy, której ze względu na jej wykorzystanie nie nazwę po imieniu, wisiała kapliczka. Przed tą kapliczką w upalne majowe wieczory odprawiano nabożeństwa. Podwórze stanowiło szczelnie zabudowany prostokąt z gołębnikiem po środku i wozami równiutko ustawionymi dyszlem w jedną stronę. Jeden bok podwórza stanowiła wozownia, stajnia i obora, drugi drewniana stodoła z remizą strażacką, trzeci druga stodoła, spichlerz, chlewy i kurnik, a całość zamykał ogród z budynkiem dworskim ustawionym szczytem do podwórza. Bardzo ważnym elementem była wozownia na której bocianie gniazdo i dzwonek folwarczny stanowiły swoistą symbiozę. Pan Jan wydzwaniał obowiązujące pory dnia, a boćki klekały zaznaczając swoją obecność tu i teraz. Wozownia jak na taki mały majątek była swojego rodzaju fenomenem, gdyż zawierała wszystkie rodzaje pojazdów konnych: karetę, lando, powóz, kilka bryczek i sanie: jedne małe dorożkarskie, ale drugie za to wspaniałe szerokie z giętymi elementami skrzyni. Nikt w okolicy nie miał takich pojazdów ani takiej reprezentacji wyjazdowej. Bardzo dobre, doskonale dobrane konie wyjazdowe zwane cugantami, porządna uprząż zwana szorami i wąsaty furman w liberii często powożący czwórką koni w cztery lejce były wyrazem fantazji „Dziadka Dziedzica.” Fason ten, choć na mniejszą skalę, obowiązywał nadal po śmierci Dziadka za rządów naszego Ojca. Za wozownią były strzechą kryte stajnie i obora, ale między nimi a wozownią był charakterystyczny kopiec ziemny, który krył rąbany w zimie lód pokrywający cele chłodnicze gospodarstwa przez całe lato. W stajni przeważnie utrzymywano 20 koni, w tym trzy fornalki robocze z których każdy koń mógł być użyty jako wyjazdowy lub pod wierzch, dwa konie wyjazdowe i dwa nasze kuce, oraz prawie zawsze cztery źrebaki hodowane na remont, a jeżeli nie zostały sprzedane na remoncie, zasilały stado koni roboczych, zastępując te, które skończyły 10 lat. Obowiązywała bowiem zasada „konie, jak kobiety- tylko ładne i młode”. Według przekazu Macieja Kwiatkowskiego "Dziadek Dziedzic" odstawiał remonty za darmo gdyż mawiał: Moskale brali konie za darmo, Prusacy brali za darmo, to i ja nie mogę brać pieniędzy od polskiego wojska. Za rządów naszego Taty taka zasada nie obowiązywała, ale za to sam stawał w ordynku, gdy ojczyzna była w potrzebie. Kuce zwane naszymi, nie zawsze były nasze, bowiem wykonywały wiele prac pomocniczych w ogrodzie, woziły mleko do mleczarni, szparagi i truskawki na dworzec kolejowy i wodę do lokomobili. Poza tym miały wyjątkowo zły charakter; nie tolerowały używania ich jako wierzchowce. Najdalej udawało się nam dojechać na nich do bramy wyjazdowej, przy której kuce się z nami rozstawały i spokojnie wracały do stajni a my z płaczem do domu. Z tych prozaicznych względów do konnej jazdy były nam wyznaczone dobrze ułożone konie robocze; Sobek i Fagas. Sobek to wierzchowiec Włodka, a Fagas to mój i gościnnie Macieja Kwiatkowskiego. Na moim Fagasie czułem się raczej bezpiecznie pomijając jazdy grupowe z Tatą i z kochanym Braciszkiem, który zawsze wystawiał mnie na próbę, prowadząc ku uciesze Taty przez takie wertepy jak rzeki, rowy, wysokie skarpy przydrożne itp. Skarżyłem się potem Mamie, na której łonie skrywałem mój serdeczny gniew i znajdywałem zawsze ukojenie, ale to nie zmieniało twardej rzeczywistości stałego wystawiania mnie na próby dzielności. Wyjazdy z Rodzicami bryczką też nie były pozbawione konieczności znoszenia pokory życia. Odbywały się najczęściej bez furmana. Furmaniliśmy my, teoretycznie na zmianę; jeden miał trzymać w rękach bat, a drugi lejce. W praktyce najczęściej jednak po prawej stronie na koziołku siedział mój Braciszek i w rękach trzymał i bat i lejce, bowiem ja nie dorosłem jeszcze do tak poważnej roli. Udawało mi się czasem potrzymać lejce [oczywiście bez bata] na bocznej drodze, kiedy trzeba było jechać stępa i nawet taki laluś jak ja mógł sobie dać radę nie zagrażając zdrowiu i życiu pasażerom pojazdu. No cóż, pokory życia musiałem uczyć się od urodzenia, pewno jak każdy młodszy brat.
Ale wróćmy do gospodarstwa. Przed stajnią zlokalizowana była studnia z korytem do pojenia bydła oraz "chłodnik", obiekt który dzisiaj już nie istnieje, a był przeznaczony do schładzania świeżo udojonego mleka. W drewnianej szopie ustawione było urządzenie chłodzące: cylinder z blachy fałdzistej od wewnątrz chłodzony wodą z lodem. Świeże mleko wlewane do górnej misy małymi otworami wypływało na cylinder chłodniczy i schłodzone spływało do przygotowanych baniek. Takiego smaku mleka jak to pite bezpośrednio z chłodnika już nigdy w życiu nie zaznałem. Nic dziwnego, bo to było mleko od naszych krów, które były nie mniejszą dumą majątku jak konie. Trzydzieści dorodnych krów i olbrzymi buhaj były pod stałą opieką służby weterynaryjnej i oborowego, który -jak jego funkcji przystało- nazywał się Bykowski. Mniej politycznie nazywał się buhaj Adolf. Ze względu na niebezpieczne skojarzenia z Fuehrerem, po wkroczeniu Niemców nasza Mama kazała natychmiast zdjąć tabliczkę z nazwą buhaja. Trzeba tu zwrócić uwagę, że wszystkie konie i krowy miały swoje imiona, które z pełnymi metryczkami wywieszone były nad ich stanowiskami. I ciekawe, że każdy koń i każda krowa niezawodnie trafiały na swoje stanowiska [może dzięki tym tabliczkom?]. W opisie gospodarstwa należy zwrócić uwagę na remizę ochotniczej straży pożarnej zlokalizowaną w części jednej stodoły. W remizie był oczywiście wóz strażacki z dzwonkiem i sikawką, beczkowóz i wyposażenie osobiste strażaków: złociste hełmy sumiennie czyszczone sidolkiem, mundury, pasy z toporkami, gaśnice czyli szmaty na długim drągu maczane w wodzie, bosaki, kilofy itp. specjalistyczny sprzęt sztuki pożarniczej. W stajni wisiała wielka tablica, na której co tydzień wypisywano nazwisko fornala wyznaczonego do obsługi wozu strażackiego. Organizatorem O.S.P. był stryj Władek, który czasowo pełnił obowiązki komendanta i którego ręką malowany był sprzęt pożarniczy i wszystkie napisy informacyjne w remizie i w całym gospodarstwie. Straż pełniła również funkcje reprezentacyjne takie jak pełnienie obowiązków straży honorowej przy grobie Chrystusa na Wielkanoc, czy asysta pogrzebowa przy wozie strażackim używanym jako karawan na bardziej znaczących pogrzebach w okolicy.
Do całości opisu „szczęścia utraconego” należałoby dołączyć małą charakterystykę życia codziennego, w którym znój robót polowych przeplata się z radością wsi spokojnej, wsi wesołej. Obrazki ówczesnych robót polowych dziś już tylko występują na starych fotografiach lub obrazach pejzaży wiejskich, ale my te obrazy widzieliśmy na żywo, na co dzień. Koszenie kosami pól i łąk przez kilku kosiarzy kroczących majestatycznie jeden za drugim, a za nimi kobiety podbierające zboże, wiążące dorodne snopy i zestawiające je w mendle, lub roztrząsające skoszone trawy. Młocka zbóż poprzedzona przyciągnięciem z sąsiedniego majątku olbrzymiej młocarni i lokomobili ciągnionymi zestawami po osiem koni, lub młocka w stodole młocarnią napędzaną maneżem ciągnionym ośmioma końmi, a czasem młócenie cepami na klepisku stodoły gdy potrzebna była prosta słoma do reperacji dachu na oborze, lub zrobienia mat do inspektów. W Wilkowicach wszelkie roboty polowe wykonywane były zaprzęgami czterokonnymi. W południe obowiązywała przerwa obiadowa obwieszczana dzwonkiem folwarcznym przez p. Jana. Konie wracały wtedy do stajni co skwapliwie wykorzystywaliśmy biegnąc w pole by konno wrócić do domu. Bardzo ważnym elementem życia wiejskiego były podwieczorki, które niosły swoim "chłopom" kobiety w towarzystwie licznych dzieci. Podwieczorki te miały charakter solidarnego wspierania „chłopa” w jego znoju, ale też były wesołą wycieczką, której towarzyszyły radosne śpiewy. I we „dworze” podwieczorki te były wyjątkowe. Wtedy to czytano wesołe wierszyki pisane na poszczególnych domowników przez „Pociotka”, czyli przez wuja Józefa Kwiatkowskiego, który był duszą każdego towarzystwa. Tu prowadzono kłótnie ideologiczne z Ryszardem, germanistą kwiatkowszczaków, zagorzałym hakatystą, lub z romanistą Georgem o wyższości kultury francuskiej. Po podwieczorku całe towarzystwo przeważnie szło się kąpać w Nerze, polskim Nilem zwanym, na zakręt gdzie woda zdołała wyrobić głębię sięgającą powyżej pasa.

Zawsze i wszędzie towarzyszyła nam śliczna srebrzysta wilczura Wierna, która była wierna nie tylko z nazwy, gdyż nigdy nie odstępowała nas we wszystkich zabawach. Wieczorem po kolacji grano zazwyczaj w siatkówkę lub w krokieta a potem starsi ucinali parę roberków nie rzadko do białego rana, a młodzież robiła ustawiczne psikusy, których ofiarą najczęściej padała Ciocia Janeczka, gdyż była obiektem szczególnego zainteresowania chyba ze względu na urodę i lękliwą naturę. Długim upalnym wieczorom towarzyszyło echo rechocących żab i klepania kos. Jesienią i zimą uroki życia wiejskiego podkreślały polowania, kuligi i jazda na łyżwach po bezkresnych wylewach na łąkach.
Tak wyglądało życie w Wilkowicach i w oparciu o jego opis odpowiedź wydaje się prosta. Wilkowice to niewątpliwe „szczęście”, tym większe, że utracone. A to, co utracone nabiera monstrualnych wymiarów. Szczęście nie musi być wielkie, nie musi być piękne. Może być biedne i ułomne, ale musi być pełne. I takie było, co determinowała nieograniczona swoboda, stały kontakt z naturą i ciepło domu rodzinnego, które tylko wtedy było najpełniejsze. To wszystko razem musiało być bardzo silne, jeżeli trwając tylko trzy lata, [bo tylko tyle właśnie mieszkaliśmy w Wilkowicach], tak silnie zakorzeniło się w naszej świadomości. W czasie wojny Wilkowice stanowiły przedmiot marzeń i nadziei nie tylko dla nas. O Wilkowicach marzył Piotr Kwiatkowski, który chciał skończyć rolnictwo i walczyć o dziedzictwo Wilkowic. Marzenia te przerwała kula egzekucyjna na dziedzińcu Pawiaka, a marzenia Włodka, naturalnego ordynata Wilkowic zakończyła reforma rolna w P.R.L. Byli mieszkańcy Wilkowic pamięcią się z nimi nie rozstają. Na przykład ciotka Marianna w czasie okupacji przyjęła pseudonim partyzancki "Maria z Wilkowic", a umierając w domu opieki społecznej była przeświadczona że jest w Wilkowicach. Pewno te wspomnienia towarzyszyły umierającym: stryjkowi Władkowi w obozie jenieckim, stryjkowi Stefanowi w Londynie, czy naszemu Tacie w Częstochowie. Może i my przekraczając tę granicę będziemy wspominać zapach wilkowickich pól i łąk i troskliwą opiekę naszych Rodziców.
Szczęściem utraconym podzielił się:
 

 Wiesław (Sławek) Bogusławski


P.S.
Rys historyczny Wilkowic.
Wilkowice były własnością płk. Sulimierskiego, drugiego męża babki naszej babki  ,  Anny z Lochmanów Bogusławskiej. Babka naszej babki, primo voto Mazowiecka z d. Chlebowska miała z pierwszego małżeństwa trzy córki, [z których jedna to matka naszej babki] i syna, a z drugiego małżeństwa jednego syna Feliksa Sulimierskiego, który został księdzem i jako jedynak odziedziczył po ojcu Wilkowice. Nie wiemy czy Wilkowice były majątkiem dziedzicznym Sulimierskich, czy otrzymane za zasługi dla kraju. W muzeum w Łowiczu, gdzie znajdują się pamiątki po Sulimierskich, brak informacji na ten temat. Faktem jest, ze Wilkowice były płk. Sulimierskiego, a po nim księdza Sulimierskiego, który osobiście nie gospodarował majątkiem, tylko go wydzierżawił Józefowi Lochmanowi, mężowi swojej przyrodniej siostry Bronisławy z d. Mazowieckiej [córki matki księdza z pierwszego małżeństwa]. Jak z tego wynika Wilkowice były administrowane przez naszych pradziadków, Bronisławę z Mazowieckich i Józefa Lochmanów. Tu urodziła się ich córka, nasza babka Anna, która wyszła za mąż 19. 04.1893r. za Stanisława Bogusławskiego, administratora sąsiedniego majątku Tobolice. Niedługo po ślubie, Anna i Stanisław Bogusławscy [przyszli nasi dziadkowie] przenieśli się do Wilkowic, gdzie dziadek zastąpił swojego teścia Józefa Lochmana. Ksiądz Sulimierski darzył dużą sympatią swoją przyrodnią siostrzenicę Annę, oraz wielkim zaufaniem jej męża Stanisława, zapisując jej Wilkowice. W ten sposób Anna Bogusławska stała się dziedziczką Wilkowic a jej mąż dziedzicem przyżenionym. Tu w Wilkowicach umarli rodzice Anny: Bronisława z Mazowieckich i Józef Lochmanowie oraz rodzice Stanisława: Józefa ze Skotnickich i Władysław Bogusławscy po zrujnowaniu ich dzierżawy gradobiciem (prawdopodobnie w sandomierskim), zamieszkali w Wilkowicach, gdzie w 1911r. obchodzili swoje "złote gody". Wszyscy są pochowani na cmentarzu parafialnym w Turze.
W Wilkowicach urodziły się wszystkie dzieci [siedmioro] Dziadków Bogusławskich i tu w 1936r. zmarł Dziadek, który został pochowany na cmentarzu w Turze. Po śmierci Dziadka zamieszkaliśmy na stałe w Wilkowicach, gdzie nasz Ojciec został po raz pierwszy nazwany "dziedzicem" i zaczął zarządzać majątkiem rodzinnym. To zamieszkanie na stałe trwało trzy lata, do 1939r., po czym Wilkowice na stałe pozostały "szczęściem utraconym".
Rysem historycznym uzupełnił:
Wiesław (Sławek) Bogusławski

Polecamy:

Fotoreportaż o Wilkowicach Barbaty Thun