2008-03-16  

WILKOWICE

 w dzień powszedni i święta

  Po napisaniu przez mojego brata wspomnień pt." Wilkowice - szczęście utracone",  syn mój, Wojtek, namówił mnie bym uzupełnił ten opis o swoje wspomnienia .

Życie na wsi w tamtym okresie tzn. po pierwszej wojnie światowej nie było łatwe ani sielskie. W roku 1929, nastąpił kryzys gospodarczy, który dotknął całą polską gospodarkę (w tym i rolnictwo). Właściciele majątków, przyzwyczajeni do życia sprzed kryzysu, często nie zdołali przystosować się  do nowych warunków gospodarowania. Większa ich część uległa likwidacji. Zostały tylko te, których właściciele potrafili  sprostać nowym wymaganiom.

Życie w takich warunkach wymagało wielu wyrzeczeń i dobrej organizacji przy prowadzeniu gospodarstwa domowego i pracy w polu.

Dzwonek wyznaczał czas rozpoczęcia pracy i odpoczynku. Pierwszy był już o godzinie czwartej rano - wzywał kobiety do doju, drugi o godzinie szóstej - pracowników do rozpoczęcia pracy. Dzwonek wyznaczał też przerwy (od 8 do 8.30 - śniadanie, od 12 do 14 - przerwa obiadowa, od 16 do 16.30 - podwieczorek). Zakończenie pracy było o zachodzie słońca. Na dworze też przestrzegano, żeby posiłki były podawane o wyznaczonej porze. Dopiero po kolacji był czas naprawdę wolny dla gospodarzy, którzy mogli wspólnie z domownikami i gośćmi odpoczywać. Wtedy właśnie były czytane rozmaite wierszyki (i w tym miejscu poprawię mojego brata, który podaje, że odbywało się to po podwieczorku).

Do zadań i obowiązków gospodarza domu należało dbanie o całe gospodarstwo tj. zarządzanie pracą w polu i inwentarzem. Dochód z tego przeznaczony był do opłacenia podatków, pracowników i inwestycji.

Natomiast do zadań pani domu należało dbanie o dom, ogród i drób. Dochód z tego był przeznaczony na prowadzenie domu. Do obowiązków jej należała również opieka medyczna (a właściwie pielęgniarska) nad domownikami, pracownikami i ich rodzinami. Musiały mieć zgromadzony zapas leków i środków opatrunkowych.  Taki podział ról w zasadzie był stosowany w całym sąsiedztwie. Przy wszystkich spotkaniach towarzyskich dzielono się "osiągnięciami" w tych dziedzinach.

Tak wyglądała organizacja życia codziennego ale były przecież święta i przyjęcia z okazji uroczystości rodzinnych. Do wyjątkowych należało święto Bożego Narodzenia. Przygotowania do niego zaczynały się już dużo wcześniej. W jadalnym pokoju rozkładane były zabawki na choinkę, które były reperowane i uzupełniane o nowe. Pamiętać należy, że choinka była ubierana zupełnie inaczej niż obecnie. Można było na niej znaleźć różnego rodzaju łańcuchy ze słomy i papieru, pajacyki z wydmuszek, kolorowe cukierki, jabłka, malowane orzechy włoskie i rozmaite gwiazdki z papieru. Całość uzupełniały świeczki i zimne ognie.

Na kilka dni przed świętami pani domu ginęła w kuchni, gdzie ze służbą przygotowywała Wieczerzę Wigilijną. Sama Wigilia była dniem podniosłym, nie wolno było hałasować ani się kłócić, gdyż jak głosiła tradycja - jak kto się zachowuje w tym szczególnym dniu tak będzie się zachowywał przez cały następny rok. Tego dnia milczał również dzwonek. W tym czasie przywożona była choinka, ustawiana w salonie i ubierana Po wszystkim zamykano salon (DZIECIOM WSTĘP WZBRONIONY! ).W jadalnym zaś pokoju nakrywany był stół . Pod obrus kładziono siano, a przy drzwiach stawiano snopki ze słomy i siana.

                                                    

Wraz z nadejściem pierwszej gwiazdki wszyscy domownicy zbierali się przy stole, gdzie dzielono się opłatkiem i składało życzenia, by następnie uczynić to samo w kuchni ze służbą. Pani domu zawsze miała także dla niej drobne upominki. Po tym  zasiadano do stołu.   Wieczerza składała się z kilku rodzajów zup (rybna, grzybowa, barszcz czerwony z pasztecikami pieczonymi z kapustą i grzybami). Z racji tego, że nasza mama pochodziła z kresów wschodnich na stole można było odnaleźć zarówno potrawy z Polski Wschodniej jak i Centralnej. Na drugie danie podawano różnego rodzaju ryby, ziemniaki, kluski z makiem, kapustę z grochem, pierogi z kapustą i grzybami. Na zakończenie - kompot z suszonych owoców tzw. staropanieński.           Do Wigilijnej tradycji należało także wróżenie z siana (szczęśliwiec, który wyciągnął spod obrusu najdłuższe źdźbło miał zapewnione długie życie). Pamiętam, że w 1938 r. stryj nasz, Jaś, wyciągnął źdźbło bardzo krótkie, i rzeczywiście wróżba się spełniła, gdyż zmarł latem 1939 r. , mając 35lat . Po Wigilii, na znak dany przez najstarszą osobę przy stole (u nas była to babcia), przechodzono do salonu, który wcześniej był zamknięty. Był to moment, zwłaszcza dla dzieci, bardzo podniosły. Przed oczami domowników ukazywał się następujący obraz: salon oświetlony lampami, choinka z palącymi się świeczkami, a pod nią prezenty, obok stół ze słodkościami  (m. in. różne makowce, pierniki, pierniczki, kruche ciasta, gruszki i śliwki w cukrze, mak z rodzynkami i orzechami polewany tzw. mlekiem makowym, a także orzechy i jabłka; słodyczy kupowanych nie było). Na stole tym znajdowała się też herbata, kawa oraz kompot staropanieński. Herbatę podawano z samowara (jak sięgnę pamięcią stał on zawsze w pokoju jadalnym na stoliku, a na nim imbryk z esencją, przez cały dzień zatem można było z niego korzystać). Prezenty były w owych latach dawane przeważnie dzieciom i nie w takich ilościach jak to jest obecnie. Obowiązkiem najmłodszych było uzupełnianie wypalających się świec, a także zapalanie zimnych ogni. Zapach, który temu towarzyszył tworzył niezapomnianą atmosferę. Przy akompaniamencie fortepianu śpiewano kolędy, zaś o godzinie dwunastej starsi domownicy szli na Pasterkę, a dzieci do łóżek. Szły one do Kościoła nazajutrz o godzinie dziewiątej. Święta spędzano raczej w domu w gronie rodzinnym. U nas święta przedłużały się o jeden dzień, a mianowicie o 27 grudnia. W dniu tym urządzane były imieniny stryja Jasia połączone z polowaniem na zające.

Polowanie zaczynało się po przyjeździe sąsiadów (myśliwych). Zbierano się przed domem, gdzie do każdego myśliwego przydzielano odpowiednią ilość naganiaczy, rozdawano uczestnikom kolorowe kokardki (ten sam kolor miał myśliwy i przydzieleni mu naganiacze). Polowało się systemem kotłowym tzn. zataczano na polu duże koło i na znak prowadzącego polowanie wszyscy uczestnicy szli do środka. Myśliwi mieli prawo strzelać do zajęcy tylko w utworzonym kole (kotle). Upolowaną zwierzynę zbierali naganiacze danego myśliwego (odpowiedni kolor kokardki). Gdy koło stawało się niebezpiecznie wąskie prowadzący wstrzymywał polowanie. W takiej sytuacji myśliwi stawali w miejscu, a naganiacze płoszyli znajdujące się w kotle zające (wtedy dopiero można było strzelać do zajęcy poza kołem, uważając, oczywiście, by nie zranić współtowarzyszy). Upolowane zające ładowano na wóz, a następnie przenoszono się na kolejne pole (czynność tą powtarzano ok.4-5 razy). Polowanie odbywało się na polach majątku, a także na polach chłopskich; od chłopów uprzednio uzyskiwano zgodę. Królem polowania zostawał myśliwy, który zabił najwięcej zajęcy. Trafiały one do spiżarni właściciela, czyli osoby, która organizowała polowanie. Sport ten w ówczesnym czasie traktowany był przede wszystkim jako dobra zabawa dla myśliwych. Natomiast dla organizatora był to pewien dochód (np. sprzedaż zajęcy i skórek). Po polowaniu odbywał się obiad. Przed posiłkiem podawano zakąski składające się głównie z dużej ilości kanapek, wędliny i różnego rodzaju nalewek, sałatek jarzynowych. Surówek nie podawano w ogóle (nie było tego w modzie). Do obiadu podawano wino domowej roboty (już bez wódki). Po nim przechodzono do salonu, gdzie podawano kawę i herbatę. Panie rozmawiały, podczas, gdy panowie rozkładali stoliki do gry w karty i oddawali się tej rozrywce do późnych godzin nocnych. W międzyczasie jedzono kolację zakrapianą alkoholem (ok. godziny 21). Dzieci już w niej nie uczestniczyły (kładły się spać ok.20). Do tradycji należało, że w późnych godzinach wieczornych pod ganek przychodzili fornale (pracownicy obsługujący konie) z batami, strzelali z nich do momentu, aż solenizant nie wyszedł do nich z poczęstunkiem. Rytuał ten powtarzał się przy wszystkich uroczystościach rodzinnych. W późnych godzinach nocnych goście rozjeżdżali się do domów, a domownicy i goście przyjezdni z daleka (gdyż byli i tacy) szli spać do pokoi gościnnych i oficyny. Był to tzw. lamentnik (nazwa wzięła się z tego, że dziadkowie po przekazaniu majątku dzieciom sami przenieśliby się do oficyny na tzw. lament; wprawdzie dziadkowie nie doczekali tego, ale nazwa pozostała).

A oto jedna z zabawnych anegdot dotyczących gości, którą zapamiętałem. Jeden nasz sąsiad był bardzo tchórzliwy i bał się jeździć nocą, o czym wszyscy wiedzieli, zatem nocleg był zawsze dla niego przygotowany. Jednakowoż gość ten trzymał fason i kiedy powozy podjeżdżały po innych podjeżdżał i jego ekwipaż, wychodził na dwór z dziadkiem i mówił: " Jaka ciemna noc, jak w taką ciemną noc jechać? ", na co dziadek odpowiadał: " Niech sąsiad zostanie ", co też owy jegomość zawsze czynił. Pewnego razu dziadek chcąc mu zrobić kawał odpowiedział: "W ciemniejszą noc jeździłem ", a sąsiad powiedział: " A to świnia sąsiad, który sąsiada wypuścił", czym złamał dziadka, który go zostawił na noc.

W okresie letnim obchodzono imieniny naszej mamy, Janiny (24 czerwca) i babci, Anny (26 lipiec). Zestaw gości był nieco inny niż w dniu polowania, gdyż brali w nich udział nie tylko myśliwi, ale także inni sąsiedzi nie polujący i panie, goście z Łodzi i Warszawy. Ponadto w domu było w tym okresie sporo gości, którzy przyjeżdżali na wakacje. Na stole w owym czasie królowały kurczęta, kaczki, szparagi, różne jarzyny i owoce, a nawet lody. Przy stole zachowywana była także pewna hierarchia: zasiadano zgodnie z wiekiem i urzędem (babcia jako najstarsza, głowa rodziny, obok niej ksiądz proboszcz z jednej strony, z drugiej zaś ktoś inny i tak na samym końcu siadały dzieci). Potrawy roznosiły pokojówki rozpoczynając od głowy rodziny, a kończąc na najmłodszych (do których rzadko dochodziły najlepsze kąski, dlatego zawsze marzyłem, by być starszym i móc usiąść u góry stołu). Zaznaczyć też warto, iż dzieci brały udział tylko w obiedzie, potem bawiły się osobno, gdyż nie było w zwyczaju, żeby plątały się wśród dorosłych (w moich wspomnieniach jest bardzo oryginalny gość, nasz wuj Śliwiński PATRONEM zwany, który chodził w tużurku , jako jedyny z całego towarzystwa palił cygara i dla dzieci miał zawsze w pudełeczku drażetki miętowe; jeździł ponadto zamykanym powozem, jakiego nikt w okolicy nie miał, a konie wyjazdowe były kurtyzowane , czyli miały krótkie ogony). Furmani i szoferzy, którzy przywozili gości, dostawali obiad w kuchni. Szoferzy, jako wyższa kategoria, w kancelarii.

W czasie takich uroczystości nastrój był bardzo pogodny. Jeszcze jak było widno szło się na spacer do ogrodu, ktoś z domowników grał na fortepianie, trochę tańczono, panowie grali w brydża i tak bawiono się do późnych godzin nocnych.

W tym czasie nie było w zwyczaju dawać solenizantowi prezentów ani kwiatów, gdyż każdy miał je we własnym ogrodzie. Prezent był sporadyczny, dawany przez najbliższą rodzinę.

Nie myślcie, że gospodarze na drugi dzień odsypiali całonocną zabawę (nikomu to nawet nie przyszło do głowy) - gospodarz już o szóstej rano szedł do gospodarstwa. Śniadanie niezmiennie

podawane było o godzinie ósmej, obiad o dwunastej, podwieczorek o szesnastej i kolacja wieczorem. Dopiero wtedy można było troszkę odpocząć i odespać nocną imprezę.

Zmieniło się życie na wsi w stosunku do tego z przed ponad pół wieku. Technika i postęp w gospodarce zbliżyły rynki zbytu (rozbudowa dróg, mechanizacja, itp.), a także stworzyły nowe. Wszystko to wpłynęło na tempo wiejskiego życia. Wtedy chcąc sprzedać bydło na rzeź, czy większą ilość trzody chlewnej, trzeba było je wieźć 36 km do Łodzi wozami konnymi lub prowadzić na łańcuchu (brak samochodów). Taki transport jeszcze po wojnie (1945/6) był stosowany. Dużym ułatwieniem było wybudowanie, z inicjatywy naszego dziadka, spółdzielni mleczarskiej, co miało dodatni wpływ na rozwój hodowli bydła i zbyt produktów mlecznych z całej okolicy. Było to z pewnością ogromnym postępem w tamtym czasie.

Wszystko to ulega zmianie i zapomnieniu, Zacierają się  chwile trudne i smutne, pozostał jednak w moich wspomnieniach urok tamtych lat, urok dzieciństwa. 

Włodzimierz Bogusławski