SŁOWO O WYPRAWIE NA SCHLEMMIN

Zdjęcia z wyprawy do Schlemmina

Drzewo genealogiczne

 

My, trzy wnuczki rdzennie polskiej Bogusławskiej, mamy mniej polską, choć może również i słowiańską, stronę historii rodzinnej.

 Urodziłyśmy się jako Barbara, Małgorzata i Katarzyna Thun. Nasi przodkowie pisali się von Thun. Ich rodowym gniazdem był majątek dziedziczny Schlemmin na Pomorzu Zachodnim (Vorpommern) między Stralsundem a Rostockiem. Nasz antenat, już w XIII wieku zasiedlał tam – z nadania Witzlawa księcia Rugii – okazały zamek. Tak więc, legitymujemy się rodowodem pomorskim, zaś - jak pokazują stosowne dokumenty - nasi przodkowie byli walecznymi, prawdopodobnie słowiańskimi lub duńskimi, rycerzami. Rugia i okolice przechodziły bowiem z rąk do rąk. Raz władali nimi książęta słowiańscy, to znów Duńczycy. Tak więc, na dwoje babka wróżyła! Ostatecznie przodkowie nasi mieli status Uradel von Thun, co można określić jako szlachtę historyczną.

 

 Nasze związki z miastem Thun w Szwajcarii należy wykluczyć, choć czasowo mogłoby się to zgadzać, gdyż w XI wieku Freiherren von Thun musieli uciekać z tamtego rejonu do Południowego Tyrolu. Stało się tak na skutek porażki w walce o dominację z ówczesnymi władcami owych, obecnie szwajcarskich terenów - dynastią von Zähringen. Mieliby więc czas na to, aby w XII wieku pojawić się u boku książąt Rugii i wspierać ich w utrzymaniu władzy. Tej wersji przeczy jednak brak „von” przy nazwisku pierwszego, wspominanego w dokumentach - Henricusa Tune.

 

 Nazwisko Thun spotyka się dość często w Niemczech, ale też i jego geneza jest bardzo „ogólnoludzka”. Mogła bowiem dotyczyć wielu rodów. Te jednak, w odróżnieniu od tradycji polskiej, pieczętowały się osobnymi herbami co ułatwiało „zaszeregowanie”. Otóż słowo „t(h)un” oznaczało u progu Średniowiecza obwarowaną osadę z rynkiem. Z czasem, w wyniku przemian fonologicznych, celtyckie, starogermańskie i staro-angielskie długie „u” przekształciło się w „au” i w ten sposób powstało niemieckie ‘Zaun’ czyli płot i angielskie ‘town’ czyli miasto. Zdawałoby się, że w związku z tym mamy do czynienia z mieszczanami a nie szlachtą, ale zapewne w wyniku meandrów historii Uradel von Thun pozbyła się konotacji mieszczańskich na rzecz posiadłości ziemskich i to niemałych.

 

 W tym miejscu pragnę dodać, że p. Róża Thun, którą ostatnio wielu kojarzy z nami, jest żoną Fuersta Franza Thun z książęcego rodu von Hohenstein z Czech i Austrii.

 Część wiadomości genealogicznych posiadam w swoich zasobach od wielu lat. Wypisał je ręcznie mój ś.p. Ojciec z książki o genealogiach pomorskich, znajdującej się w Bibliotece Uniwersytetu w Greifswald. Zapiski są wybiórcze, więc nigdy nie byłam pewna, co zostało pominięte.

 

 Parę lat temu postanowiłyśmy odwiedzić miejsce, z którego wywodzili się nasi przodkowie. Trochę czasu upłynęło zanim zrealizowałyśmy ten zamiar, ale tak widocznie musiało być, bo pewnie rok, albo dwa lata temu, wyjazd ten nie byłby taki owocny. Głównie dlatego, że dopiero teraz odkryłam stronę internetową (założoną dwa lata temu) poświęconą kościołowi w Schlemminie i okolicznych miejscowościach. Prowadzona jest przez tamtejszego pastora i można na niej znaleźć bardzo bogate informacje na temat historii Schlemmina i jego właścicieli, czyli naszych przodków. Oczywiście był tam także adres poczty elektronicznej pastora, napisałam więc do niego zapowiadając, że niebawem zagościmy na tamtym terenie. Pastor odpisał, że jego poprzednik, emeryt jest zapalonym historykiem i genealogiem, i bardzo chce się z nami zobaczyć. Zabrałam więc ze sobą nasze polskie drzewo genealogiczne i inne materiały.

 Wycieczkę w głąb rodzinnej historii rozpoczęłyśmy od źródeł pisanych, czyli poszłyśmy do biblioteki uniwersyteckiej w Greifswaldzie. Teraz, w dobie szerokich możliwości technicznych, skopiowanie kilkunastu stron nie stanowi problemu, mam więc wszelkie dostępne dane w nie okrojonym stanie.

 

 Po zwiedzeniu tego hanzeatyckiego miasta pojechałyśmy do naszej kwatery w Tribsees, które okazało się miasteczkiem-widmem. Jest to małe, średniowieczne siedlisko, ograniczone dwiema gotyckimi bramami, między którymi biegnie jedyna, prosta 400-metrowa, ulica główna. Jej nazwa to... Karl-Marx Strasse.  Jak się potem okazało, marksistowski motyw jest w tych okolicach wiecznie żywy, wspomagany postaciami Klary Zettkin i Karla Liebknechta. Nad miasteczkiem góruje zwalisty, gotycki kościół św. Tomasza, a wokół niego - w układzie kolistym – rozpościera się masa malutkich starych domków. Co piąty z nich to nadgryziona zębem czasu ruina. W miasteczku trudno także spotkać żywych ludzi. Wywołuje to dość szczególne wrażenie. Nasze lokum było taką, bardzo zresztą nowocześnie odbudowaną ruiną,  przeznaczoną wyłącznie do wynajmu wakacyjnego. Właściciele mieszkają w Stralsundzie.

 Następnego ranka byłyśmy umówione z pastorem-emerytem na godzinę 9:30. A więc, o 7:30 pobudka. Trzeba dojechać około 20 km do Ahrenshagen. Po drodze przejeżdżałyśmy przez różne małe mieściny i w jednej z nich mało nam oczy nie wyszły na wierzch. Zobaczyłyśmy tam przepięknie odnowiony i otoczony najwyższym pietyzmem niewysoki obelisk zwieńczony czerwoną gwiazdą. Na cokole widniał rosyjski napis, złotymi literami wielbiący wyzwolicieli z 45 roku!

 Pastor ucieszył się z tego, co mu dałam, a sam rozłożył przed nami płachtę papieru z drobno zapisanymi członkami wszystkich linii von Thunów, gdzie linię polską reprezentował tylko nasz pionier polskości w tej rodzinie z dziećmi, czyli m. in. nasz prapradziadek. O reszcie polskich Thunów pastor wiedział tyle, że istnieją, ponieważ pamiętał, iż w latach 70-tych kapitan marynarki handlowej z Polski odwiedził Schlemmin. Informację taką uzyskał od ówczesnego kościelnego, z którym, nie kto inny jak mój ojciec i ja, wtedy rozmawialiśmy.

 

 Emeryt jest nałogowym gadułą. Gdy zapytałam go o jakiś szczegół, musiałam najpierw przebrnąć przez Wojnę Trzydziestoletnią z dygresjami na temat plemion słowiańskich, by wreszcie dotrzeć do sedna. Posiada on bardzo rozległą wiedzę na temat przeszłości, włączając w to historię Polski. Dzięki niemu ustaliłam, że linia, z której pochodzimy, nie jest bezpośrednio związana z zamkiem w Schlemminie. W połowie XVII wieku, w wyniku rozliczeń związanych z długiem datującym się na XIV stulecie, nasz przodek objął w posiadanie nieodległą wieś Tribohm i w ten sposób zapoczątkował nową linię rodu. Jego brat pozostał panem na Schlemminie. Odtąd rozwijały się dwie równoległe gałęzie rodziny. Gdy nasz pra-pra-pra-dziadek Karl Christoph osiedlił się ostatecznie w Jeżewie pod Płońskiem, w Tribohm siedział Wilhelm Ullrich, który - z braku męskich potomków w linii schlemmińskiej - przejął także i ten zamek (zob. drzewo genealogiczne). Wilhelm Ullrich również nie doczekał się synów i gdyby nie NRD, to potomkowie Grafa von Stolberg-Wernigerode mieszkaliby tam nadal (nawiasem mówiąc, podczas niedawnej wizyty w pałacu w Pszczynie napotkałam „znajomą” - pannę Luizę Fryderykę von Stolberg Wernigerode, która w XVIII wieku stała się małżonką pana na Pszczynie von Anhalt-Köthen). Tak więc ostatnim von Thunem w dobrach dziedzicznych (Tribohm i Schlemmin, a także częściowo Neuenrost) był Wilhelm Ullrich von Thun. Od 1790 był on podporucznikiem, a potem kapitanem i majorem pułku przybocznego królowej Szwecji, a dokładniej - adiutantem szwedzkiej królewny Bernadetty. W tamtym czasie Pomorze Zachodnie z Rugią – czyli Vorpommern – znajdowało się pod panowaniem szwedzkim. Po przyłączeniu tego obszaru do Prus w 1815 roku, Wilhelm służył Królestwu w Paryżu, potem mianowano go Generalnym Pełnomocnikiem Prus w Petersburgu, zaś od 1837 piastował godność Wysłannika Prus w Kassel. W 1839 został generałem brygady, w 1845 pruskim legatem w Stuttgarcie, zaś w 1846 otrzymał nominację na generała dywizji, by w 1851 przejść w stan spoczynku i osiąść wreszcie w Schlemminie. (Nic dziwnego, że nie zdążył postarać się o męskich potomków - w każdym razie małżeńskich J). Jego ojciec i dziadek, a także stryjowie, wypełniali podobne zadania państwowe, dobrami zarządzali więc  administratorzy i odpowiedzialne małżonki.

Od pastora-genealoga pognałyśmy oczywiście do Tribohm (ok. 8 km). Na malutkim wzgórku (chyba kurhanowym) stoi tam warowny, średniowieczny kościół z drewnianą dzwonnicą, która jest obecnie w renowacji. Dookoła rozsiadły się może trzy domy i by jednym z nich otrzymać można klucz do kościoła. Nie dozorowane przez nikogo, buszowałyśmy po świątyni, jak po swojej. Jest ona w remoncie, w każdym razie straszny tam bałagan i żeby zrobić zdjęcie herbów z boku ołtarza, musiałam (w białej spódnicy!) wspinać się po jakichś drewnianych konstrukcjach i taczce. Na chórze, głęboko między zsuniętymi ławkami, odkryłam jeszcze jedną tablicę herbową, którą moje siostry z najwyższym trudem uniosły w górę, abym mogła ją uwiecznić. Tablice te zostały umieszczone w kościele w momencie zaślubin dziedziców. Tak więc, dwa herby von Thun, to świadectwo ślubu pary kuzynów (mieli wspólnego pradziadka): Christiana Victora i Agnese Eleonory; herby wyszperane na chórze upamiętniają związek Philipa Christopha (dziadek naszego pierwszego spolszczonego Niemca) i panny von Halberstedt.

We wsi zachował się również okazały dwór. Podobno jest tam pensjonat, choć żadnej wyraźnej informacji na ten temat nie znalazłyśmy. Stamtąd wiodła już prosta i wolna droga do zamku Schlemmin!

 

Gdy byłam tam owe trzydzieści parę lat temu, zapamiętałam coś na kształt ruiny. Tymczasem okazało się, że zamek nie był nigdy zdewastowany, choć mocno odrapany, jak to w komunizmie. W czasie wojny znajdował się tam lazaret, więc nawet, gdy dotarli tam Sowieci, budowla ocalała. W epoce NRD urządzono w zamku konsumy i szkołę, a także coś na kształt hotelu, który w pewnym okresie służył głównie pewnemu, lubiącemu polować partyjnemu kacykowi.

 Od prawie trzech lat zamek znajduje się w posiadaniu biznesmena z Bremy, który zadbał o jego prawdziwie pałacowy wygląd, przekształcając budowlę w wygodny hotel ze świetnie utrzymanym parkiem. Na portalu widnieją dwa duże herby: von Thun i von Senden. Są to godła rodowe Wilhelma Ullricha, ostatniego męskiego przedstawiciela tej rodziny w Niemczech oraz jego małżonki. Przy wejściu na podjazd umieszczono tablicę z historią zamku i portretem jego właściciela. Taka sama widnieje w westybulu zamku. Administracja obiektu pragnęła ukazać ostatniego męskiego potomka von Thunów, panów na Schlemminie. My również posiadamy kopię tego portretu, jednak podpis na niej umieszczony głosi, że jest to podobizna Friedricha, żyjącego prawie sto lat wcześniej!! To on, nota bene, założył ów imponujący park z pysznymi dębami.

 

Po powrocie do domu wysłałam pocztą elektroniczną list do właściciela zamku-hotelu wskazując mu osobę pastora-historyka jako niezaprzeczalne źródło wiedzy na temat tego miejsca i rodziny jego właścicieli. Zarzuciłam mu nadmierną dbałość o marketing kosztem rzetelnej informacji. Odpowiedziała mi sekretarka, wyrażając ubolewanie z powodu błędów oraz informując, iż administracja zamku wciąż stara się dotrzeć do kronik rodzinnych pozostających w posiadaniu niejakiej pani Sybilli Stolberg-Wernigerode. Nasza wiedza na temat owej Sybilli jest taka, że od ponad dziesięciu lat pani ta już nie żyje. Na moje pretensje w tym zakresie, jedyną reakcją było żachnięcie się. W tej sytuacji wystosowałam kolejny list, tym razem po angielsku, wyrażając żal wobec mojej niedoskonałej znajomości niemieckiego, które to braki doprowadziły do przeoczenia informacji na temat wiedzy pastora mieszkającego o pięć kilometrów dalej. Odpowiedzi nie otrzymałam. W NRD nie uczono angielskiego, więc sekretarki i recepcjonistki treści listu zapewne nie zrozumiały. Szkoda. Nie dowiedzą się może również i tego, że pochwaliłam ich kucharza za bardzo dobry obiad!

 

Nasza wizyta w zamku wypadła w sobotę. Jest to zły termin na rodzinne odwiedziny. Nie mogłyśmy pójść do restauracji w głównej części budynku, ponieważ była zarezerwowana na wesele. Rzeczywiście kręciła się tam jakaś pani z kamerą i mówiła, że właśnie czekają na urzędnika Stanu Cywilnego (!). Poprosiłyśmy kogoś z obsługi o pozwolenie choćby zerknięcia do dawnej sali balowej, gdyż nawiedzamy duchy naszych przodków. Na próżno. Zaprowadzono nas za to na dół do Hubertuskeller, gdzie dopiero mogłyśmy zamówić obiad. Stamtąd widziałyśmy przez okno, jak fotograf biega za dwiema parami nowożeńców i fotografuje je w różnych historycznych zakamarkach. Po obiedzie same poszłyśmy na spacer po parku. Ogromny! Pogoda była wreszcie słoneczna, choć nie upalna i mogłyśmy wczuć się w rolę znakomitych małżonek naszych szlachetnych i walecznych antenatów, które oddają się właśnie przyjemności poobiedniej przechadzki w cieniu wiekowych drzew.

Następnego dnia, w niedzielę, przyjechałyśmy do schlemmińskiego kościółka na godzinę 10:00, ponieważ akurat w ten dzień wypadało tam nabożeństwo, które, jak się okazuje, nie jest odprawiane co tydzień (jest to podobno owa „wolność luterańska”). W drzwiach powitał nas pastor i zajęłyśmy miejsca jako jedne z nielicznych wiernych, zaopatrzywszy się uprzednio w poduszeczkę, aby złagodzić twardość ławki (na ich mszy nie klęka się!) i w książeczkę z psalmami, aby śpiewać jak należy. Ławek kolatorskich nie było, zadowoliłyśmy się więc trzecim rzędem, co i tak usytuowało nas na czele kongregacji. W trakcie „innowierczego” kazania o pokusach współczesnego konsumpcyjnego świata, pastor odniósł się również do rzeczywistości polskiej doby transformacji, wskazując głową w naszym kierunku. Piętnastu obecnych, poza nami wiernych dowiedziało się w ten sposób z kim mają do czynienia.

 

W kościele znajdują się witraże z naszym herbem, wstawiane z okazji ślubów „patronów”. Po mszy musiałam sfotografować wszystkie te witraże i inne elementy kościółka noszące nasze znamiona, m.in. tablicę dziękczynną Grafa Bolko von Stolberg-Wernigerode, wmurowaną tam w 25-lecie szczęśliwego pożycia małżeńskiego z panną von Thun. Jest to całkiem zrozumiałe, ponieważ tradycyjnie, panny Thunówny, były i są, pożądanymi i wielbionymi towarzyszkami życia.

Pastor wykazał się dużą cierpliwością i pokornie znosił moje zachcianki. Pobiegł nawet po klucz do osobnej kaplicy wybudowanej za absydą, służącej w XIX wieku jako kaplica przedpogrzebowa. Znajdują się tam dwa epitafia, ale samo miejsce stoi zamknięte i straciło swą, pierwotnie zamierzoną, funkcję. Obecnie stanowi ono raczej rodzaj składziku. Żeby sfotografować tablice w podłodze, musiałyśmy przesunąć jakieś drewniane przedmioty (pastor pomagał). Cały czas spieszyłam się, bo nasz duchowny miał w samo południe następne nabożeństwo w innej miejscowości. Najważniejsze zostało wszakże uwiecznione, chociaż, by podnieść jakość zdjęć witraży, potrzebowałabym drabiny. Następnym razem zaproszę na mszę wóz ochotniczej straży pożarnej ze Schlemmina.

 

Po mszy poszłyśmy do zamku w nadziei, że tym razem zjemy lunch w restauracji. Nic z tego! Znowu jakaś konferencja. Nie dałyśmy jednak za wygraną i wśliznęłyśmy się do dawnej sali balowej. W ten sposób powstał obraz pod tytułem „Ostatni Element”. Nasz ostatni element rodziny Thun, czyli moja najmłodsza siostra Kaśka, siedzi na ostatnim prawdziwym elemencie tego zamku, czyli podłodze. Całe wyposażenie jest fikcją. Ostała się jedynie baza, na której można tę dekoracyjną fikcję komponować.

Lunch wypadł nam w drodze powrotnej na nasze Pomorze, w Grimmen, reklamowanej średniowiecznej miejscowości, równie bezludnej, jak pozostałe miasteczka na naszej trasie.

 

Barbara Thun

Gdynia

Sierpień 2004

 

Zamek w Schlemminie

W wejściu do zamku

Kosciół w Schlemminie

Witraże

Kościół w Tribohm

Tribohm - pamiątka po zaślubinach kuzynów.

Kościół w Tribohm - wyszperana tablica herbowa

My trzy z pastorem - historykiem.