Anna Pruszyńska

Między Bohem a Słuczą

Opracował Mieczysław Pruszyński

 

Wrocław • Warszawa • Kraków Zakład Narodowy im. Ossolińskich Wydawnictwo

 

Okładkę projektował Piotr Goliszek

(c) Copyright by Zakład Narodowy im. Ossolińskich -Wydawnictwo, Wrocław 1991, 2001

Wydanie drugie ISBN 83-04-04588-5 Printed in Poland

Skład i łamanie

Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo

Druk i oprawa Łódzkie Zakłady Graficzne

 

Zamiast wstępu

Zaczynam te wspomnienia z najprawdziwszym w świecie poczuciem, że ich nie skończę, ale to również prawdziwie nie ma znaczenia, ujmując głębiej tę sprawę, z odejściem ostatnich przeżytków i tak coś się skończy, przesunie, w milczący mrok odejdzie.

Sprzyja temu jak najbardziej czas teraźniejszy, w niesamowitym swym pędzie wciąż bieżące chwile rozprasza, a w rzutach wprost rakietowych dni jutrzejszych dosięga. Czyż wczorajszym podzwonne bić mamy? Sądzę raczej, że chyba przeciwnie: gdy wymyka nam się teraźniejszość, a przyszłość, bądź co bądź zawsze niepewną, wyobraźnią częściowo już przeżywamy, niechże bodaj przeszłość nas nie zawiedzie - co z niej zatrzymać zdołamy, już naszym będzie i naszym już pozostanie.

A chyba odkąd świat światem i co by się w nim nie działo, nie zabrakło w nim nigdy tych ludzi starych, najstarszych, "lepsze czasy" pamiętających - my z kolei w łańcuchu pokoleń utartym śladem idziemy, wydeptaną ścieżką, nic więcej.

To już takie prawo widocznie, spiżowa tradycja wieków...

Z innego zaś punktu patrząc, okres czasu najwidoczniej "ostać się" musi, by swej pełnej wartości dosięgnąć, niewątpliwie dobrze mu robi zaciszny chłód zapomnienia, w nim powoli nabiera mocy i smaku jak w lochu wytrawne wino, spowija go w tym letargu delikatny zawój ludzkiej pamięci, przyprósza siwizna lat, promyk życia w tej mrocznej ciszy zasnuty trwa nieprzerwanie.

Nie wiem jak komu, ale dla mnie osobiście tak się złożyło, że promyk na dnie pamięci pozostał prawdziwie symbolem, naj pierwszym w duszy dziecka poczuciem oddzielenia światła od cieni...

A było to światło dziwne, prawdziwie jakby z innego świata płynące, rozpełzane i chwiejne światło żółto płonącej gromnicy, w nim ręka blada, bardzo blada i przezroczysta z wolna czyniąca

nade mną malutką znak krzyża. To błogosławił mnie umierający brat mej babki, powstaniec 1863 r.

Potem nastąpiła znów noc niepamięci. Dopiero powoli z upływem lat, z zasłyszanych rozmów starszych, z ustnych kronik przyswoić sobie miałam i dotroczyć naturalnym biegiem myślenia do własnych wspomnień te przedostatnie dzieje rodzinnej sagi...

Że obaj bracia mojej babuni po kądzieli byli powstańcami, że starszy zdążył potem przedostać się do Francji i tam na emigracji pozostał, młodszy zaś, po wielu latach na Syberii, powrócił i jeszcze przez lat kilkanaście kierował gospodarstwem rolniczym w obu nadbohowych majątkach, zapisanych na własność Babuni przez zmarłego w młodym jeszcze wieku dziada marszałka. Ale to były już tylko wspomnienia wspomnień przedłużających moje o parę pokoleń wstecz, tak po mieczu jak po kądzieli.

Dziś ta przeszłość oblega mnie zewsząd, wyziera ze starych listów, z nagromadzonych drobiazgów, które z czasem też pamiątkami się stały. Przebieram w napływających obrazach jakby fotografiach przybladłych. Niektóre z miejsca odsuwam, jakby obce, w zapomnienie odeszły same, inne natomiast są miłe, prosić się zdają o pamięć, na niektóre patrzę ciekawie, na drugie znów ze zdziwieniem, które z niedowierzaniem graniczy. Inne znowu, które niegdyś wydawały się szare, dziś są jakby złotymi nitkami przetkane, niczym cenny w swej staroświecczyźnie gobelin. Są też takie, które obojętnie pomijam, choć miały one w swym czasie tak wielką wagę.

Przebieram jeszcze, wciągnęła mnie w siebie ta przeszłość, już wiem, że bezwolnie w czasie tych dumań samotnych we wspomnieniach zanurzę pióro. Bo dłonią moją kierować będzie dłoń inna, niezmiennie mocna i wierna, ona swym kluczem magicznym kraj przeszłości otwierać mi będzie, w księdze życia nieomylnie ślad nasz odnajdzie, do lubych kartek powróci... Aby je objęła wraz z nami nić nieprzerwana, tak żałosna i pamiętliwa, jak ta fala, która odchodzi w nieznaną dal, w niezgłębione otchłanie mroków, w brzaski świtań niepomyślanych po tamtej stronie czasu. Jak to powiedział w swej nieśmiertelnej strofie poeta:

Le livre de la vie c'est le livre supreme,

que 1'on ne peut ouvnr ni fermer a son choix,

le passage charmant ne s'y lit pas deux fois

mais le feuillet fatal se trouve de lui meme, on voudrait revenir aux pages que 1'on aime, mais la page ou 1'on meurt est deja sous les doigts1.

(Lamartine: Meditations)

1 Przekład dosłowny

Księga życia to księga najwyższa.

Której się me otwiera ani nie zamyka według swej woli.

Czarującego fragmentu me odczytuje się po raz drugi.

Natomiast kartka fatalna znajdzie się sama,

Chciałoby się wrócić do ulubionej stronicy,

Ale stronica śmierci jest już pod ręką.


Ślub

Nasz ślub odbył się o godzinie szóstej po południu 1906 r. w lutą zimę, z tego powodu nie w parafialnym kościele w Niemirowie, lecz w strzelczynieckim dworze. Mały salonik, do dużego przylegający, zamienił się na dni parę w dworską kaplicę, zjechał ksiądz proboszcz Stawiński wraz z organistą i całym kościelnym sprzętem, nawet z małymi organami. Sklecony przez domowego majstra mały ołtarzyk tonął w powodzi kwiatów i krzewów poznoszonych z cieplarni dworu przez starego ogrodnika Martyna, wśród tej zieleni i czerwieni śnieżyło się od biało rozkwitłych azalii, przysłanych przez właścicielkę Niemirowszczyzny, księżnę Mary Szczer-batow.

Do ołtarza poprowadzili mnie dwaj bracia, Lolo i Staś, a Edwarda prowadziła Helena Rohland, córka jego siostry Felicji Breza. W wysokich kandelabrach świece płonęły, kapiąc stearyną i sycząc, organy przygrywały, Lila cichutko płakała, chór dziewcząt z Niemirowa śpiewał, tak było jak dawniej we dworach, tak mi w pamięci zostało.

Wszystko wedle ustalonych od lat tradycji: w przeddzień panieński wieczór cukrowy, złoty dukat z Matką Boską wszyty w ślubny welon, błogosławieństwo matczyne, błogosławieństwo najstarszych, uroczyste życzenia służby i wsi. Wśród licznych prezentów ślubnych pamiętam: od Mamy srebra stołowe z rodzinnymi herbami, od Lola i Tyni piękny neseser toaletowy na podróż poślubną za granicę, od Liii kochanej pierścionek złoty z małym turkusem, od Ciotki Honoryny i jej synów Bolesia i Wacia komplet sreber do herbaty słynnej jubilerskiej firmy Faberge, od Trzeciaków bransoletę złotą w kształcie łańcucha przetykanego brylancikami i szafirami, od Ksawery Chojeckiej, starszej siostry Edwarda, komplet składający się z pary ciężkich kolczyków z dużymi szafirami i z małymi brylancikami oraz z odpowiedniego    r łańcucha połączonego z medalionem z szafirami na szyję.

Na trzeci dzień, po wczesnej porannej mszy, sutym śniadaniu i tradycyjnym "strzemiennym", odjechaliśmy z Edwardem otuleni w ciepłe futra. Miałam na sobie "futrzane dary" mego męża, więc wspaniałą pelerynę z soboli i lekką dachę ze skór źrebięcych, podszytych rysimi skórkami. Opatuloną jak kukła sprowadzili mnie bracia ze schodów ganku, koło bramy, pamiętam, stała jeszcze delegacja wsi, aby obsypać nas w czasie przejazdu zbożowym ziarnem, na szczęście.

Potem jeszcze długa jazda a Anna Pruszynska (1907)

(tak zwanym na kresach wasągiem, czyli karetką na saniach, zamkniętą szczelnie od mrozu i opatrzoną woreczkami z gorącym piaskiem pod baranicą), o samym zmroku dojazd do stacji Gniewań, a stamtąd wieczornym kurierem1 do austriackiej granicy - tradycyjna od wieków ślubna trasa: Kraków, Wiedeń, Wenecja, Rzym, potem francuska Riwiera i tak przez miesiąc kołując, powrót do kraju.

Na małej stacyjce w Połonnem czekała już czwórka koni zaprzężonych tym razem w kołową bryczkę, za bryczką wóz pod rzeczy, a przy obu pojazdach, jak to dawniej bywało, służba: więc furman Osetej i olbrzymi białowąsy już wtedy Maksym - obaj w świtkach z herbowymi klamrami przy pasach, bez herbu był tylko chłopiec stajenny, ów stajenny z rodzinnego nazwiska Cyganem zwany, miał przecie ważną rolę, miał kagańcem w ciemnościach oświetlać drogę. Na razie jeszcze byt dzień, lecz czekała nas długa jazda.

Ruszyliśmy więc niebawem, droga wśród roztopów wiosennych kołysała do snu znakomicie, powoli uśpiła mnie, ściemniało wnet, aż nareszcie przy chwiejnych blaskach kagańca ujrzałam na prawo i lewo czarne ściany grażynowej alei, prowadzącej do domu, którego miałam być odtąd panią.

Po latach mój syn Ksawery wspominał Wolicę Kierekieszynę: "Był to majątek bez tradycji, kupiony przez dziada Mieczysława dla mego właśnie ojca, majątek, którego poprzedni właściciele, Czaccy, nadwyrężyli nieopatrznie, stawiając tu wspaniałą rezydencję. Rezydencja w środku wielkiego parku niszczała, a mój ojciec o te rzeczy zbyt mało dbały, by ową budowę wykończyć. Mieszkaliśmy w dużym, szerokim i niskim dworze, rozsiadłym na grzbiecie wzgórza, który szedł garbem czarnoziemu, nosząc na sobie, jak słoń palankin, olbrzymi - dla dziecka przynajmniej -ogród. Nie był to znowu, a przynajmniej w przeważnej części, ogród pełen szpalerów, trawników, perspektyw i pseudo-Wersa-lu. Ginęły one w gęstwinie przypominającej las i sad, w niesamowitych zaroślach, polankach, ścieżkach i drogach. Wiosna rozbie-lała się tu wiśniami jak morze różowej białości, podpływającej pod okna zapachem i kwiatem, orgią. Jesień pachniała złotymi berami i olbrzymimi "gruszkami-funtówkami", brązowiała orzechem, osypywała się bursztynem ogromnych renklod, rozpękała się w ciszy południa kasztanami. Nigdy, nigdy więcej nie widziałem, żeby coś w naszym europejskim klimacie polskim rosło z taką jurnością natury, z taką zmysłowością zieleni, wyuzdanością zapachu, zuchwalstwem urodzaju. Była to dżungla niesforna i żywiołowa, w której od dziecka ginęliśmy przed okiem francuskich guwernantek, uciekając do ukraińskich, wiejskich Indianiąt. Dopiero zimą przychodziło opamiętanie śniegowe. Wszystko zasypywał śnieg biały, puszysty, wysoki. Drzewa, bezradnie gołe, grzęzły w jego edredonach. Pod oknem mojej matki, niskim oknem, chwiał się tylko melancholijnie dziwny stwór w miejscu, gdzie latem kwitły róże, "Marechal Niel"".

Pierwszy dar ojca

Był nim wizerunek Matki Najświętszej w postaci Ostrobramskiej. Nie Latyczowskiej tak bliskiej, nie Podkamińskiej, ani nawet Ber-dyczowskiej, tak umiłowanej patronki wschodnich rubieży. Ale tej właśnie dalekiej za litewskimi borami, bo w Jej ręce Edward był złożył swą prośbę do nieba o narodzenie syna. Niewątpliwie ambicja rodowa grała tu rolę, lecz była też niemała doza przekornej dumy wobec tamtych, rodzonych i stryjecznych braci, tych według własnego mniemania najgodniejszych - którzy mieli zejść bezpotomnie, podczas gdy on, właśnie on...

On, dotąd stale traktowany z góry przez tych sensatów, przez tych rozważnych i nieomylnych, nawet przez siostry, tak rodzone jak i stryjeczne, wszystkie niezłomnie na straży zasad stojące, teraz nabierał wobec nich nowych tonów, niemal patriarchą rodu się stawał.

On teraz zadawał im mata.

A najwięcej lubił imponować swymi stosunkami z zaświatem. Mianowicie chętnie opowiadał o śnie, w którym widział Matkę Najświętszą w postaci Ostrobramskiej, obiecującą błogosławić j ego synowi. Wierzono w ten sen i nie wierzono. Edward nie cieszył się ślepą wiarą swoich najbliższych, zwłaszcza wtedy, kiedy wybiegał słowami poza granice dających się stwierdzić faktów. Ja jednak w ten sen wierzyłam - tak się złożyło - więcej było tutaj powodów do wiary niż do niewiary. Po prostu tak.

Od czasu owego snu Edward bowiem sam ani chwili nie wątpił, że syn przyjdzie na świat, nie córka, ślubował aż do dnia urodzenia nie palić cygar w soboty - co oczywiście najfatalniej wpływało na jego humor, toteż służba ze swojej strony serdecznie o dziedzica zaczęła wzdychać. I nawet chłopi w Wolicy i szlachta orzechowiecka wiedzieli, że sobotami nie ma co przychodzić do

pana, ani z prośbą, ani w ogóle z żadną sprawą, każda niechybnie byłaby z góry stracona.

Takim był Edward - z samych sprzeczności złożony, nawet jego młodzieńczy charakter, jego werwa i dostatność fizycznych sił nie szły w parze z sędziwym, bądź co bądź, wiekiem, a zarzucana mu ogólnie lekkoduszność nie licowała z utajonymi w głębi duszy zabobonami; mało pobożny z natury, a nawet w praktykowaniu niedbały, na dnie serca chował prawdziwą cześć Matki Boskiej, dziecięcą ufność w Jej nieustającą przyczynę.

Gdy czas się zbliżał, obraz Ostrobramskiej starannie i z namysłem wybierał, kupił wreszcie i dał poświęcić, potem uroczyście w me ręce złożył, dla syna, który przyjść miał. Obraz niewielki lecz piękny, promienisty, złożony z blaszek złocistych na sinym tle aksamitnym, złocista, owalna rama. Obraz ten był nad kolebką, a później nad łóżkiem Ksawerego. Odchodząc z kraju przed laty zabraliśmy go z myślą o tym, że w naszych pokoleniach trwać będzie jako jedna więcej tradycja, pierwszy dar ojca dla syna pierworodnego. Lecz potem z nawiązaniem nowego ogniwa obraz wyszedł spod mej opieki, dziś nie wiem o nim, jeśli tylko jeszcze istnieje, pragnę mocno, by naszej rodzinie został zwrócony.

 

Chrzest

Uroczyste chrzciny mego pierworodnego syna miano urządzić w Semerynkach, jako że tam przy dworze znajdowała się kaplica. Ponieważ Ksawerek urodził się 4 grudnia, odłożono uroczystość chrzcin na lato. Oczywiście w międzyczasie przyjechał do Wolicy nasz stary proboszcz, ostatni kapucyn ze zlikwidowanego po 1863 r. klasztoru, ojciec Cyriak Truszkowski, i ochrzcił dziecko "z wody", żeby należało do Kościoła. Ze starym stryjem Janem bowiem (ówczesnym właścicielem Semerynek) można było się dalszych opóźnień spodziewać. Tak też się stało. Niewyczerpany w pomysłach i w uroczystościach się lubujący, gdy nadeszło lato, Jaś postanowił jeszcze kaplicę odmalować, sprawić swym Kozakom nowe liberie, sprowadzić kawior z Astrachania, Bóg wie co jeszcze. Nadeszła jesień, w listopadzie znów było zimno, więc odłożono uroczystość na rok następny - tymczasem zaś w powiatowym miasteczku nasłuchano się tyle o tych stryjowych przygotowaniach, że nie zdziwiono się wcale, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, gruchnęła wieść, że na te chrzciny ma zjechać z Petersburga Mikołaj II.

Ludzie tych czasów byli łatwowierni bez miary, trzeba to wziąć pod uwagę: nikt by im nie wybił z głowy na przykład, że na odpust świętomichajłowy w Butowcach zjechał z Rzymu sam Ojciec Święty - kto go widział, tego nikt nie umiał powiedzieć, niemniej nikt nie wątpił, że był - czemuż więc nie miałby zjechać do Semerynek Mikołaj II? W Konstantynowie od poczty do syndykatu, od restauracji Masłowskiego do wszystkowiedzących zajazdów, aż do "Krzywej Chajki" pod zieloną cerkwią na rogu, wszyscy bez wyjątku słyszeli, wszyscy wierzyli, jedno tylko pragnęli jednomyślnie uściślić: kiedy mianowicie Najjaśniejszy Pan raczy zjechać?

- Cóż to za brednie? - próbowałam z początku zaprzeczać.

- Ano Najjaśniejszy Pan nie ma czasu - bez mrugnięcia odpowiadał mój mąż.

Albo znowu dla odmiany doradzał:

- Najlepiej to pan Jan będzie wiedział, on przecie w Semeryn-kach jest gospodarzem...

I tak niepostrzeżenie minęły trzy lata, w międzyczasie urodził się nam drugi syn, Mieczysław, a wkrótce potem zakończył tragicznie życie mój mąż. Teraz ze względu na postępowanie spadkowe po ojcu należało bezzwłocznie ochrzcić obu synów, jako że w Cesarstwie Rosyjskim metryka chrztu stanowiła dowód urodzenia. Zatem już kilka tygodni po śmierci Edwarda, 15 czerwca 1911, ochrzczono dzieci w Rześniówce, należącej do najstarszego brata niego męża Bronisława, w ścisłym gronie rodzinnym. W dalszym ciągu mych wspomnień opiszę jeszcze tę uroczystość.


Moja rodzina

 

Rodzina po kądzieli mych synów, czyli moja, na bracławskim Podolu była osiadła.

Dziad mój po kądzieli, Edmund Abramowicz, był tamtejszym marszałkiem szlachty, urodzony z Sobańskiej, ożeniony z Rakow-ską, miał nad Bohem dwa piękne majątki, Strzelczyńce i Iwanow-ce, które, umierając młodo, żonie zapisał. Odtąd gospodarował tam brat babki, były powstaniec, później, gdy matka moja szła za mąż, Babunia Marszałkowa oddała jej oba majątki w posagu.

Rodzina mego ojca - Chodkiewiczów - pochodziła z Białorusi, ale w czasach, które pamiętam, utraciła już Raducz w Mohylewsz-czyźnie, a po powstaniu 1863 r. uległ ostatecznie konfiskacie Su-dyłków Grocholskich na Wołyniu, którego moja babka po mieczu, Chodkiewiczowa, była współdziedziczką.

Zubożał więc pień ojczysty, a macierzysty tym samym obciążył się obowiązkami nowymi. Iwanowce, drugi majątek mej matki, pamiętam jeszcze, dojeżdżało się tam najczęściej na majówki i czerwcówki przez prom i las; ale Iwanowce sprzedano, toteż jadąc na kolej do Gniewania, objeżdżało się je inną drogą, bo było przykro. Pozostały tylko Strzelczyńce.

Strzelczyńce były zawsze. Bo były odkąd pamiętam i były dalej, do końca.

O jakże piękną była ta moja rodzinna wieś, rozłożona nad jarem z granitów, w głębi którego Boh płynął. I jakże pięknym był Boh, wierna rzeka mojego dzieciństwa, bez przerwy niosąca stepom, niosąca morzom swą pieśń odwieczną. Szumiał Boh mocno, potężnie, zwłaszcza nocami, gdy wszystko cichło dokoła. Fale granatowe rozbijały się o granitowe porohy i o groblę. Nigdzie na Podolu Boh nie szumiał tak donośnie jak w Strzelczyńcach, a to dlatego, że mój ojciec, w celu powiększenia dochodów, zbudował na Bohu młyn turbinowy, a przed "nim groblę, przez którą Boh przewalał się z hukiem, pieniąc się po granitach i bryzgając białą pianą.

W wiosenne i letnie noce ten śpiew Bohu przez otwarte okna wpływał do domu, niosąc dumy zamierzchłych lat. Brakowało mi jego głosu w Wolicy. Ale rokrocznie witał mnie znowu szum Bohu, gdy dojeżdżałam z moimi dziećmi do stacji Gniewań, gdzie były kamieniołomy granitu.

Dzieci również cieszyły się zawczasu na Boh. Cieszyły się na kąpiele, na muszle, na prom, bo przepłynąć promem na drugi brzeg to radość specjalnie strzelczyniecka, podolska - na Wołyniu w naszych stronach promów nie było.

Odwieczny prom na Bohu zastępował mosty, których nie było w najbliższej okolicy. Nad brzegiem wkopane wysokie słupy dębowe okręcała lina powrozowa, silna jak lina okrętu, która wiodła od brzegu do brzegu ciężki drewniany prom. Wzdłuż promu sklecona z desek budka przewoźnika stanowiła jakby ruchomą rogatkę, świeciła wieczorem to po jednej, to po drugiej stronie rzeki bladym promieniem latarni umieszczonej na jej dachu. O zachodach słońca rojnie na tych brzegach bywało, stada wsiowego i dworskiego bydła wracały z pastwisk zarzecznych.

Tylko wiosną, gdy lód pękał i kra spływała, komunikację promem wstrzymywano. Niemniej rokrocznie ktoś tonął i powstawały w związku z tym różne legendy - jak uparcie walczył z żywiołem tonący chłop, a drugi stojący na brzegu doradzał mu litościwie: "Nie muczte sia dziadku, ne muczte...puskajte sia wże na dno".

A na plaży były muszle, jak na dnie morza, jak na morskich brzegach bywają. Nie wszędzie nad Bohem były, ale w Strzelczyń-cach była taka jedna muszlana plaża...

Znajdowały się tam muszelki malutkie, te najśliczniejsze, różnobarwne, centkowane i nakrapiane, prążkowane i kropkowane, rysowane sepią jak piórkiem. I były inne, cieniowane cynobrem i sjeną, karminem podmalowane, tuszowane ultramaryną. I były większe, misternie rzeźbione konchy, o delikatnych odcieniach kości słoniowej: niektóre zwinięte miękko w kształt rogu miały w sobie przezroczystość szyldkretu, inne znowu, prawie okrągłe a wewnątrz puste, szumiały cicho, głuchym poszumem jakby bardzo odległych fal.


Muszle moje, czarowne skarby dzieciństwa, nieocenione klejnoty swojskiej doliny, nie zabrałam żadnej z was na pamiątkę, a oto jesteście wszystkie, rozsypane tu niespodzianie, radośnie odnalezione, niezmienione w waszych kształtach i barwach...

Wy, co mi szeptałyście niegdyś o żałości już na zawsze umarłych dni - dziś dopiero waszą głęboką mowę rozumiem.

W Strzelczyńcach witała nas także swym szumem aleja włoskich topoli, które wiodły od bramy do dworu. Dwór był duży, przez rodziców moich rozbudowany, stanowił razem ze starszą swą częścią całość obszerną, typowy dwór staroświecki z alkie-rzykami i bokówkami, z niewielkim z jednej strony pięterkiem i dachem krytym częściowo gontami, częściowo czerwoną blachą, z dębowym gankiem także, gęsto liściem winogradowym spowitym.

Patrzał dwór na zachód w dolinę, jakby śledząc pilnie za czymś, co odchodziło. I patrzał na wschód ku stepom, jakby czekając na coś, co przyjść miało.

Pamiętam, jak za mych czasów dziecinnych wybudowano nową oficynę, pamiętam również "kacapów", którzy dorabiali wszystkie drewniane części; lubiłam "kacapów", bo nosili ładne, czerwone "rubaszki", a sad w arendzie trzymając, częstowali nas chętnie jabłkami i gruszkami suszonymi w gorącym żarze.

Kiedy przyjeżdżałam tu z dziećmi, mieszkaliśmy w moich dawnych pokoikach panieńskich, które przedtem, o wiele dawniej, były pokoikami Babuni; od strony tych pokoików, łączących się z dobudówką, wchodził kątem szeroki taras okolony balustradą; na nim lubiły przesiadywać całymi dniami dwa piękne pawie, tkwiły tu nieruchome zupełnie, opuściwszy na winne chaszcze swoje piękne ogony. Stały też w owym czasie na kolumnach tej balustrady tarasu wielkie, bladozielone agawy, gołębie spadały lotem na góry żółtego piasku, w którym grzebały się dzieci; opodal tego tarasu wyrastał z zieleni trawy wysoki klon, ostrzyżony umiejętnie w kształt kuli, a na szczycie tej kuli zielonej przytwierdzone było, już raz na zawsze, bocianie gniazdo; z każdą wiosną, odkąd pamiętam, wracały do tego gniazda bociany i rokrocznie był to ewenement we dworze.

"Już jest wiosna" - mówiono wtedy, choć nieraz jeszcze zimno bywało, a wierne były te bociany przez długie lata, aż nagle niespodziewanie, w szesnastym roku to było, daremnie czekało gniazdo. "Może na drugi rok wrócą" - mówiono z żalem, ale nie wróciły już nigdy. "Zła wróżba" - między sobą szeptała służba i mimo woli do żalu przyłączał się jakiś lęk.

Tak z biegiem dni, z biegiem lat poznikały jedne po drugich ukochane ptaki mego dzieciństwa, tylko jaskółki przetrwały nad oknami dawnych pokoików Babuni, które wtedy, w czasach, które moje dzieci już pamiętały, były w domu pokoikami naszymi.

Nowsza część dworu, z dobudowanym na skrzydle małym pięterkiem, miała od strony wjazdu ganek dębowy o kolumnach pokrytych winem, siedziało się tu przyjemnie w letnie wieczory, a zwłaszcza wtedy, gdy z głębi topolowej alei wychylał się księżyc w pełni; aleja była długa, szeroka, wysadzona topolami, zakończona lekką, żelazną bramą przy moście; w tej otwartej na step przestrzeni niebo w głębi zlewało się z polem, nie wiadomo - ziemia czy morze... Jak pisał Słowacki:

... i wieczory

mieliśmy ciche w gankach drewnianych

i myśl o rzeczach dawno zapomnianych1.

Wspominało się tu dawne czasy i pokolenia dawniejsze, wspominało starych rezydentów i służbę, ludzi i dzieje, które dla nas najmłodszych nie były już niczym innym jak tylko wspomnieniem wspomnień... aż później, gdy po zamążpójściu tu przyjeżdżałam, do częściowo opustoszałego już dworu, zdawało mi się jeszcze niekiedy, że w oszklonej galerii tej części dworu przesuwa się jak dawniej postać Buni, Marszałkową zwanej, a także przez nas dzieci "Bunią z dołu", jako że w tej niższej części dworu mieszkała, nie chciała bowiem opuścić małych pokoików starego domu, miała tu swój pokój sypialny, swój salonik, przepełniony zawsze kwiatami, i przyległy mniejszy pokoik swojej własnej panny służącej, "respektowej", jak to mówiono, która miała imię Konstancja; zapraszała nas niekiedy w imieniu Buni ta zacna panna Konstancja na najsmaczniejsze na świecie konfitury, podawane w różnobarwnych kryształowych miseczkach, kształtu liści winogron.

Bunia lubiła nade wszystko kwiaty, muzykę, hafty artystyczne i książki, grała dużo na fortepianie i haftowała ornaty, bibliotekę strzelczyniecką wzbogaciła przed laty książkami francuskimi.


3  "Babunia Marszałkowa" -

Paulina z Rakowskich, żona Edmunda Abramowicza              '

przywożonymi z Paryża, gdzie odwiedzała kilkakrotnie swojego brata, powstańca 1863 r. Korespondowała z przebywającymi na emigracji poetami Goszczyńskim i Zaleskim. Zachowałam ją w pamięci jako typową babunię dawnego czasu, wykwintną, kulturalną i zawsze jakby trochę zziębniętą w swych szalach kaszmirowych i czarnych koronkach na włosach srebrzystobiałych.

Babcia, z domu Paulina Rakowska, siostra trzech braci " konarsz-czyków" i powstańców 1863 r., Wiktora, Józefa i Henryka. Pierwsi dwaj po powrocie z Syberii mieszkali w Strzelczyńcach, wuj Wiktor zarządzał majątkiem po owdowieniu Babuni i widok płonącej gromnicy przy j ego zgonie i błogosławiącej mnie wychudłej, prawie przezroczystej dłoni jest moim pierwszym wspomnieniem z dzieciństwa.

Obaj wujowie Rakowscy byli pochowani na niemirowskim cmentarzu. Henryk emigrował do Paryża, tam się ożenił, miał córkę Helenę, którą wychował w patriotycznych tradycjach, prosił, by na jego grób garście ziemi z Polski rzucano. Babcia moja stale się tej tradycji trzymała.

Babcia poślubiła Edmunda Abramowicza, przystojnego, zdolnego, jednogłośnie wybranego marszałkiem szlachty powiatu bra-cławskiego. Olejny portret dziadunia z marszałkowską wstęgą na piersi miał w sobie wyraz powagi i i zamyślenia, ciemne jego oczy spoglądały na nas przenikliwie. Jego ojciec, a więc mój pradziad. Tomasz Abramowicz, chorąży machnowiecki, zaślubił kolejno dwie siostry Sobańskie, Salomeę, a potem Teresę. Działo się to na przełomie XVIII i XIX w., jako że mój dziadek Edmund, syn pierwszej żony, urodził się w 1803 r. Ponoć unieważniania małżeństw były wówczas ułatwione jako następstwo uniezależnienia się Kościoła w Polsce porozbiorowej, a raczej utrudnienia jego kontaktów ze Stolicą Apostolską w Rzymie. Na pocieszenie swej pierwszej żony Tomasz Abramowicz, mój pradziad, pozostawił jej dwa piękne majątki nad Bohem, Strzelczyńce i Iwanowce, które potem przypadły w udziale memu dziadowi Edmundowi.

Matka babci Pauliny, z domu Maria Tomaszewska, była córką Dyzmy Bończy Tomaszewskiego, znanego swego czasu pisarza i sekretarza generalnego konfederacji targowickiej, żonatego z Elżbietą Chrząszczewską, córką Ignacego. Piękny portret prababci Tomaszewskiej, pędzla Lampiego, wisiał w strzelczynieckim salonie. Tradycja rodzinna głosiła, że Dyzma w ostatnich latach życia marzył o napisaniu "Usprawiedliwienia", to jest podania przyczyn, które go skłoniły do protestu przeciw konstytucji majowej. Winę ojca zmazał syn Józef, porucznik wojsk Księstwa Warszawskiego, potem poseł na sejm warszawski 1831 r. i tułacz. Emigrantowi skonfiskował rząd majątek wcale znaczny, a on nad Se-kwaną znosił nędzę bez słowa skargi lub żalu.

Dziadek targowiczanin, syn powstaniec 1831 r., wnukowie powstańcy 1863. Normalne polskie skomplikowane dzieje.

W innym typie zupełnie była "Bunia z góry", zwana także "Hetmanową", jako że bardzo godnie i dumnie się nosiła. Antoniowa Chodkiewiczowa, z domu Józefa Szaszkiewiczówna, była córką Józefa Kalasantego Szaszkiewicza, ongiś marszałka powiatu sta-rokonstantynowskiego, i Konstancji z Grocholskich, dziedziczki skonfiskowanego po powstaniu 1831 r. Sudyłkowa i wnuczki ostatniego wojewody bracławskiego, Marcina Grocholskiego, ongiś przedstawiciela partii "królewskiej" (tj. zwolenników króla Stanisława Augusta Poniatowskiego) na Podolu.

W przeciwieństwie do "Babuni z dołu", której lada powiew mógł szkodzić, stosowała ona z powodzeniem nowe wówczas metody Kneippa, kąpiele w Bohu najbardziej przy świetle księżyca lubiła, mieszkała w dwóch dużych pokojach pierwszego piętra z córką Ciocią Cesią i własną też panną "respektową", zwaną dla odmiany Antoniną, pochodzącą z Litwy. Na tym swoim strzelczy-nieckim pięterku "Bunia z góry" lubiła jeszcze wspominać swój rodzinny wołyński Sudyłków i mężowski Raducz na Białorusi; w porównaniu zawsze Strzelczynce traciły, wobec zwłaszcza tego Raducza, bo tam mieszkał prawdziwy niedźwiedź, oswojony, który płatał domownikom rozliczne figle, i to fascynowało nas, dzieci. Taki dwór z niedźwiedziem wydawał się nam dworem z bajki. W Strzelczyńcach jako dzieci mieliśmy tylko oswojoną sarenkę. Wykarmiona smoczkiem, ślizgała się po parkietach, potem zamieszkała w specjalnie wybudowanym dla niej domku w parku, którejś nocy zniknęła, a po pewnym czasie niespodziewanie wróciła, przyprowadzając dwoje małych - cóż to była za radość! Niedługo zresztą trwała, bo niebawem zjawił się ojciec kozioł i wyprowadził całą rodzinkę do sąsiedniego lasu.

I była, pamiętam jeszcze, kuna oswojona, która się z foksterierem Pinczem w chowanego bawiła, był też jeż, który na sam nasz widok zwijał się w kłębek obronnych szpilek, była darowana nam przez Papę biała papuga z rasy kakadu, a po przedwczesnej śmierci tej papugi zwanej Lorito, był darowany przez Mamę kanarek Pikuś; trochę naszymi były także gołębie gruchające na tarasie, trochę naszymi bociany, które miały swe letnie mieszkanie na klonie strzyżonym na kształt bukietu, naszymi też ryby w stawie, piękne karpie, które wielkimi susami podpływały do brzegu, ilekroć głos dzwonka oznajmiał im, że wybiła godzina obiadu.

Lubiliśmy psy podwórzowe, czyli Rozboja, Rabczyka, Sockiego i Brysia, w poważaniu też były charty, służące do polowań starszych, a miały obok stajni swą własną budkę, wysłaną sianem i otoczoną parkanem, słowem swe własne państewko; w poważaniu był także cap biały, lokator stajni.

W ogrodzie pod cieniem ogromnej wierzby płaczącej był staw, woda do niego wpływała z dwóch krynic, z których brano wodę z pomocą chłopca, muła i beczki, wodę do picia, a za stawem, w dolinie głębokiej, płynęła rzeka, wspaniały Boh, który usypiał nocą swym szumem, budził rankami przed świtem.

Dodać mogę, że dzięki sąsiedztwu stawu i Bohu od wczesnego dzieciństwa wychowywałam się na rybach i rakach, wolałam zwłaszcza te ostatnie, bo ugotowane miały kolor czerwony, lecz w Bohu były też szczupaki, a nawet o takim legendarnym mówiono wtedy, że baby wiejskie straszyły nim dzieci, coś w rodzaju smoka wawelskiego podobno.

Dobre lata, dalekie lata, aż trudno uwierzyć, że były, że naprawdę były, a nie w jakimś śnie odległym...

Podczas zimowych wieczorów przy kominku grywaliśmy w karty, najczęściej w "worka" lub "As qui court", a grywali z nami stryjkowie, ciocie i przygodni goście. Często muzykowaliśmy, ciocia Gęsia, siostra mego ojca, śpiewała, Lolo grał pięknie na klarnecie nasz czeski profesor gry na fortepianie, który skończył konserwatorium, a poza tym prawdziwy artysta, pan Schwihlik, koncertował. Niekiedy przyjeżdżały nasze trzy młode ciotki Rakowskie ze swego majątku Kozińce w powiecie winnickim, wnosząc z sobą ruch, śmiech, zalotność i śpiew. Ciotka Jadwiga miała piękny i silny głos i nie dawała się prosić do występów. W dzisiejszych czasach byłaby "une grandę cantatrice", ciocia Gęsia również. Obie śpiewały różne partie operowe z Traviaty, Halki i Habanerę: "Je suis enfant de Bohemę, si tu ne nYaime pas je t'aime et si je faime, prends gardę a toi!"2. Śpiewały też polskie piosenki: Dziewczę z buzią jak malina, Rosła kalina z liściem szerokim, Staś mi pierścionek przywiózł z jarmarku, Józio prześliczny róż wianek.

Brat papy, stryj Aleksander, który innego zajęcia nie miał jak jeździć do sąsiadów z wizytami, czytać paryską "Illustration" i wybierać z niej co piękniejsze księżniczki jako żony dla Lola, zabawiał nieraz towarzystwo wspaniałymi imitacjami wspólnych znajomych, wzbudzając huragany śmiechu (poza tym nigdy mu na myśl nie przyszło, że mógłby papie pomóc w gospodarstwie).

W odróżnieniu od dzisiejszych czasów, młodzi i starzy zabawiali się razem. Ciocia Cesia zwykle śpiewała akompaniując sama. Z natury bardzo wesoła, światowa, miała w sobie jakby drugą naturę, która wyzwalała się w śpiewie, głos jej zresztą, kontralt wspaniały, nie nadawał się do pieśni wesołych, w jej repertuarze były same tylko pieśni cygańskie, przesmutne, stęsknione dumki ukraińskie lub francuskie pełne melancholii "romances".

Ninon, Ninon, que fais tu de ta vie?

Le temps s'enfuit, les jours succedent aux jours,              '

Rosę ce soir, demain fletrie,

Comment vis tu? Toi qui n'as pas d'amour?3

Ponoć w kwiecie wieku swojego kochała kogoś, lecz nie był on "urodzony" - był tylko synem leśnika. Wierna jednak tej pierw-

2 Przekład dosłowny Jestem cygańskim dzieckiem, ja cię kocham, choć ty mnie nie, ale jeśli ja cię kocham - miej się na baczności.

3 Przekład dosłowny

Ninon, Ninon, co z twoim życiem7 Czas biegnie, dni następują po dniach, Róża [kwitnąca] wieczorem, więdnie nazajutrz, Jak ci się zdaje7 Tobie, co nie znasz mitosci7